1936 – 1939

Pod jesień 1936 roku przeprowadzone były ogromne manewry wojskowe, a my kolejarze mieliśmy najwięcej kłopotów z przewozami. Manewry miały odbyć się na Wołyniu w rejonie Łucka, dlatego przez parę miesięcy w dzień i w nocy byliśmy szkoleni i to w ścisłej tajemnicy. Założono przepuszczenie 52 pociągów z Brześcia do Kowla po obu torach w jak najkrótszym czasie. Pootwierane mieliśmy wszystkie przystanki, mieliśmy dodatkowych pracowników, telegrafistów, dyżurnych ruchu na zmiany i ruszyły pociągi – jeden za drugim, aż tu, za 38 pociągiem, zrobili sztuczną katastrofę za stacją Małoryta. Nagle zjechało się do Małoryty moc wojskowych i kolejarzy, ja wydawałem odpowiednie zarządzenia, utrzymywałem tajemnicę i powagę by nie zrobić paniki, zażądałem od naczelników Oddziału w Kowlu i Brześciu pociągów ratunkowych z obu kierunków nie przejmując się, że mówię do naczelników, tym bardziej twardo żądając. Wszyscy ze świty przysłuchiwali się i widziałem, że to się im podobało. Po trzech godzinach pociągi ratunkowe ruszyły ze stacji węzłowych, lecz było to już zbędne, bo tory zostały naprawione i ruch pociągów normalnie wznowiono. Za przepuszczenie pociągów dostaliśmy pochwałę, a ja zostałem wyróżniony; dostałem Krzyż Zasługi i przeniesienie z Małoryty do Włodzimierza Wołyńskiego jako rezerwowy zawiadowca stacji.
Początkowo zająłem mieszkanie na ul. Lwowskiej, prywatny domek z ogródkiem, gdzie ustawiłem 6 uli z pszczołami i 6 uli pustych. Wszystkie ule były nowiutkie, masywne, robione na zamówienie – pszczoły miałem, ale miodu nie było.
We Włodzimierzu zaczęło się nowe życie, nowi znajomi, nowe wydatki. I co dziwne, to co było dobre i ładne z ubrania w Małorycie, nie pasowało, nie było modne we Włodziemierzu. Sytuacja materialna w rodzinie poprawiła się, bo jako rezerwowy zawiadowca jeździłem na linię i miałem diety, które wynosiły podwójne uposażenie. Byłem parę miesięcy w Sarnach, w Rożyszczach, gdzie były duże zakłady mięsne. Na próbę wysłałem wędliny do Starachowic; miejscowości robotniczej, gdzie robotnicy dobrze zarabiali i potrzebowali dobrego towaru. Od zakładów masarskich miałem 10% marży i dodatkowo od firmy, do której dostarczałem wędliny. W ciągu jednego miesiąca zarobiłem poczwórną pensję i to wystarczyła na dodatkowe wydatki na ubranie, bieliznę, pościel, a i do domu – starczyło na przyjmowanie gości. Po paru miesiącach przeprowadziliśmy się do budynku kolejowego, życie popłynęło normalnym trybem, był teatr, kino, goście, choć ja po staremu, albo w drodze, albo wracam z drogi. Józia wyjechała do Starachowic, tam pracowała w fabryce, dzieci chodziły do przedszkola – słowem było dobrze i nawet choroby już tak nas nie gnębiły jak w Małorycie.
 Widocznie nie może być wszystko zupełnie dobrze, bo oto 1 września 1939 wybuchła wojna. W parę dni na naszym terenie oddalony od frontu mieliśmy naloty lotnicze i byli zabici i ranni. Piekło rozgorzało nad Polską „nie było kąta ziemi, gdzie by jej huk nie doszedł”. Ludzie jak obłąkani uciekali z zachodu na wschód i odwrotnie. My uciekaliśmy w dzień w pole, bo bombardowali niemiłosiernie całe miasto, lecz na wieczór wracaliśmy do domu, aby coś ugotować, przespać się i rano z zapasem wody i żywności wychodzić i chować się w krzakach. Ja mając doświadczenia z lat wojny 1916-1918 roku nie spieszyłem się z wyjazdem z domu, bo i dokąd wyjechać, będąc na krańcach Polski? Ale Staszka kierowała się „owczym pędem”, mówiła: wszyscy wyjechali, a tylko my pozostaliśmy. Więc 15 września rano z dziećmi wyjechała w stronę Kowla, zabierając ze sobą częściowo najpotrzebniejsze rzeczy. Ja nie mogłem pojechać, bo byłem na dyżurze. Ze Staszką pojechała rodzina kierownika ekspedycji towarowej, kasjera i inni. Dyżurny ruchu Józefacki, zawiadowca stacji, konduktorzy, zwrotniczowie i ja zostaliśmy, bo komendant stacji nie zezwolił wszystkim wyjechać. Po skończeniu dyżuru poszedłem do domu, ale cała kamienica dwupiętrowa była pusta, tak przykro samemu było zostawać, więc wziąłem rower i poszedłem do zawiadowcy stacji. Wszyscy wyszliśmy ze stacji do mieszkania kolegi, ale tam nie dane było nam odpocząć, bo nadleciały samoloty niemieckie i strasznie zbombardowały tory stacyjne, zwrotnice, magazyn towarowy i dom zawiadowcy stacji, ale budynek kolejowy cudem ocalał. W naszym mieszkaniu nie było ani jednej szyby, tynk z sufitów i ścian osypał się zupełnie. Ani jednej dachówki nie było na dachu, nie było wody. Poczekaliśmy w okopach do godz. 4-5 po południu, a wieczorem rowerami w trójkę wyruszyliśmy wzdłuż torów w stronę Kowla – ja, zawiadowca stacji i kierownik ekspedycji towarowej. Rano po przejechaniu 52 km dotarliśmy do Kowla i zameldowaliśmy władzy, że łączność kompletnie zerwana, więc my wyjeżdżamy rowerami w stronę Sarn do lasów. Dopytywałem się o żonę i dzieci, bo po drodze nie spotkaliśmy pociągu, więc dojechali, ale dokąd z Kowla wyruszyli? Czy do Sarn czy Równego, czy w stronę Kamienia Koszyrskiego, a może do Brześcia, nikt nie mógł udzielić informacji. Tymczasem zawiadowca ponaglał, bo już zrobiło się widno i niebezpiecznie było pozostać na stacji, lada chwila mogły nadlecieć samoloty. W Kowlu nie było już parowozów ani pociągów, a tory porozrywane w kilku miejscach. Pojechaliśmy do lasu, aby odpocząć w ciszy i nie bać się o własne życie.
Mimo całonocnej przeprawy – 52 km na rowerach, strachu, nieprzespanej nocy, serce nurtował niepokój co z rodziną, gdzie mogą się znajdować, jak się dowiedzieć, w którym kierunku z Kowla wyjechali, czy byli bombardowani, a może ranni? Och Boże! Ile przypuszczeń nasuwało się do głowy, a tu człowiek siedział w krzakach i zasnąć nie mógł. Około godziny 12-13 nastąpiło bombardowanie Kowla – od nas z lasu widać to było jak na dłoni. Samoloty nadlatywały, pikowały z góry na dół i widać było odrywanie się bomb od samolotu. Po kilku okrążeniach samoloty odleciały do swoich baz i mogliśmy odetchnąć.
Zbliżała się pora obiadu, więc co odważniejsi poszli do pobliskich chałup zdobyć coś do jedzenia. Kobieta nie pozwoliła palić ognia w domu, więc pożyczyliśmy garnek, ukopaliśmy kartofli, zapłaciliśmy za kapustę i pomidory z ogrodu i gotowaliśmy zupę w lesie. Jacyś przygodni ludzie powiedzieli, że już Niemcy nie będą bombardować, bo Rosjanie idą nam z pomocą, już przekraczają naszą granicę pod Szepietówką i na całej linii zbliżają się do Zdołbunowa i Równego. Podobno nasze władze wojskowe porozumiały się z Rosją i Niemcy muszą walczyć nie tylko z naszymi wojskami, ale i z rosyjskimi, bo oni wypowiedzieli wojnę Niemcom. Jednocześnie powiedzieli nam, że uformowały się bandy Ukraińców i mordują po wioskach i drogach Polaków, Żydów i nie sposób poruszać się pojedynczo, czy w małych grupkach bez broni.
 Dnia 16 września 1939 r. wieczorem wyruszyliśmy za zarośli do Kowla i koniecznie, za wszelką cenę, chcieliśmy powrócić do domu. Na stacji zgromadziło się moc kolejarzy i cywilnej ludności, a każdy mówił o przekroczeniu polskiej granicy przez Ruskich. Ja rower miałem obciążony pakunkami, ubraniami i bielizną, na bagażniku miałem futro, a na ramie teczkę z cennymi przedmiotami, i tak obciążony nie mogłem poruszać się w poszukiwaniu rodziny. Dzwoniłem do Hołub, bo dalej była zerwana linia, ale nic się nie dowiedziałem. Dopiero w nocy kolejarze znaleźli parowóz i kilka wagonów i tak powróciliśmy do Włodzimierza. W całej kamienicy wszystkie mieszkania były pootwierane, i nikogo tam nie było, wszedłem do naszego mieszkania, z otomany usunąłem tynk i kurz na podłogę i położyłem się by odpocząć. Światła i wody nie było - pusto, zimno, straszno. Ale jednak zasnąłem.
Dnia 17 września 1939 rano obudził mnie Józefacki, który przyszedł zapytać jak się czuję i gdzie jest zawiadowca Ufnal - bo jego dom całkowicie rozbiła bomba. Jak się później okazało on 16.09.39 dyżurował na stacji. Po przerwaniu łączności telefonicznej i pożarze cysterny benzyny na torach stacyjnych, poszedł do koszar wojskowych, bo tam już 9 września przeprowadził się, po pierwszym bombardowaniu stacji.
Po uzgodnieniu z komendantem stacji należało nam kolejarzom zorganizować się i stworzyć samoobronę, bo we wsi Olechówek zorganizował się oddział Ukraińców, który przed przyjściem ruskich chciał opanować stację i miasto. Na stacji przed magazynem stało pięć cystern benzyny, w magazynach prowiant, żywność, uzbrojenie i amunicja, a oni o tym wiedzieli. Wojskowi na gwałt likwidowali co mogli i tak całymi pakami wywozili pieniądze i rozrzucali po mieście, lecz my kolejarze nic nie dostaliśmy. Wojskowi zdobywali cywilne ubrania, ukrywali się po domach lub uciekali za granicę różnymi środkami lokomocji, a wszyscy do Rumunii. Benzynę kto chciał brał ile chciał. W ciągu dnia 17.09.39 uporządkowałem i zabezpieczyłem mieszkanie przed kradzieżą. Obiad zjadłem u kierownika ekspedycji Tyszki, bo tam było zgromadzenie większości kolejarzy.
Stacja była pusta, tory pozrywane, żadnego pociągu, światła - wody też nie było. Na innych stacjach od Kowla, Sarn, Wilka, Zdołbunowa po Lwów, Stanisławów, Tarnopol tory były zatłoczone pociągami wywożącymi majątek z Polski przed Niemcami, lecz to wszystko wpadło w ręce Rosjan.
Na noc z 17 na 18 września zorganizowaliśmy samoobronę z kolejarzy, sokistów, i uciekinierów z innych dyrekcji kolejowych. Wyznaczone były posterunki, wydana broń i amunicja, a ci, co nie trzymali warty, odpoczywali w domach. Ja na noc musiałem trzymać się grupy, więc byłem u Tyszki. W mieście również zorganizowana była obrona cywilna, bo nie było policji, ani dowództwa.
W nocy zrobił się wielki rumor. Zajechały czołgi radzieckie, część z nich poszła na Hrubieszów - Zamość, część razem z wojskiem pozostała w mieście i na stacji. 18 września o godzinie 12:00 na stacji Rosjanie zrobili zebranie, nie zmuszali nas kolejarzy, ale kto chciał mógł po dawnemu pracować. Broń, amunicję i pełne magazyny różnych rzeczy i żywności od razu nam zabrali, a później nie było co jeść.
Prawie wszyscy kolejarze zgłosili się do pracy. Zawiadowca stacji pozostał ten sam, inni stopniowo zgłaszali się, nawet sokiści (Służba Ochrony Kolei) wstąpili jako zwrotniczowie, konduktorzy. Tory, linie łączności stopniowo były naprawiane i niedługo został przywrócony normalny ruch pociągów. Ja czekałem na powrót rodziny, bo Tyszka pojechał szukać swoich, a wiedziałem, że razem wyjechali, to razem wrócą. Wrócili 21.09 wieczorem, żona z dziećmi w towarzystwie Tyszki. Do tego czasu jako-tako uprzątnąłem mieszkanie, powstawiałem niektóre szyby i pomalutku zaczęło wracać normalne życie i praca.
Po pewnym czasie ustalono: pieniądze ważne będą do nowego roku, uposażenie zostaje bez zmian, a praca jak dawniej, z tym, że było jej mniej, bo na razie nic nie wożono i nie było czym wozić. Po paru dniach uruchomiono pociąg do Kowla i dalej. Powracali ewakuowani pracownicy dyrekcji poznańskiej, gdańskiej, warszawskiej.
Tak rozpoczęła się moja praca w nowych warunkach, a zakończyła się tak niepomyślnie. Między kolejarzami powstał niepokój i pytanie, kto będzie pracował, a kto będzie uciekał do Centralnej Polski. Kilku kolejarzy nie podjęło pracy, w tym Józefacki, bo nie miał mieszkania więc wyjechał za Bug, pozostali pracowali. Po kilku dniach aresztowali zawiadowcę Odcinka Drogowego i kilku sokistów pod zarzutem uciskania robotników za czasów Polski Sanacyjnej oraz przynależności do K.P.W. - Kolejowe Przysposobienie Wojskowe. Tak upłynęło kilka miesięcy; kto czuł się niepewny - uciekał za Bug. Na dyżurze Wróblewskiego maszynista sowiecki przejechał sygnał “Stój” i na stacji zrobił katastrofę, więc Wróblewski po dyżurze nawet nie wstąpił do domu, a z miasta przesłał wiadomość do żony, by uciekała za Bug. Dyżurny Lewandowski wyjechał do Równego, gdzie miał rodzinę, inni też uciekali. Ja co miałem robić? Jechać za Bug sprzedając za grosze tak ciężko zdobyte meble, i gdzie jechać? Rodzice mieli na utrzymaniu Gienię wdowę z dwójką dzieci. Stach w Sandomierzu z Lucyną i trójką dzieci, Heniek w Warszawie z czwórką dzieci, Marysia w Starachowicach 1 pokój 3 osoby i gdzie się zatrzymać. Po dłuższym przeanalizowaniu za i przeciw pozostaliśmy na miejscu.
 ROK 1940
Nowy Rok powitaliśmy w ciszy rodzinnej. Rodzina moja składała się z żony - Stanisławy urodzonej w 1906 r., córki Hanki urodzonej w 1930 r. i syna Romana w 1932 r. dzieci nie cieszyły się zbytnią odpornością organizmu, a to z przyczyny dłuższego mieszkania w Małorycie - ja tam mieszkałem 11 lat - miejscowość nisko położona, malaryczna. Haneczka w 1934-35 r. przeszła chorobę szkarlatyny, która pozostawiła po sobie wypłynięcie bębenka z lewego ucha, przez co miała przytłumiony słuch, a również każda zmiana atmosferyczna ujemnie wpływała na jej zdrowie. Romeczek choć z natury szczupły, wątły, nad wyraz żywy, skręcony, ale był raczej zdrowy.
Haneczka nadzwyczaj spokojna, cicha choć stanowcza. Romek jak żywe srebro, wiedział co potrzebuje, stanowczy w swych postanowieniach, uparty. W gronie chłopców dowcipny, nie chciał być pod czyimś wpływem, sam dla siebie i drugich torował drogę. Był dobrym, stanowczym organizatorem zabaw dziecinnych.

Poprawiono: niedziela, 21, luty 2010 18:50